READY FOR THE DRESS

Najbardziej na świecie nie lubię pisać o ubraniach, dlatego posty z serii “Stylizacja” traktuję jako powód do opowiadania kolejnej historii. Zamiast rozkładać na czynniki pierwsze jakość szwów, skład materiału i drzewo genealogiczne kobiety, która szyła ją w Kambodży, wolę dać upust emocjom, które się we mnie nagromadziły. Milion sposobów na noszenie jednej sukienki? Fajne, ale przy dziesiątej wersji sukienka zdąży mi się znudzić cztery razy. Dla mnie bardziej liczy się to, co wydobywa ze mnie sukienka w danej chwili i jaki wpływ ma na moje samopoczucie. Od dłuższego czasu szukałam idealnej kwiecistej kiecki i znalazłam ją w momencie kiedy nie mogłam sobie na nią pozwolić. Czterysta pięćdziesiąt złotych za sukienkę to trochę dużo względem innych priorytetów, które miałam w tamtym momencie. Na szczęście lata temu sprytni marketingowcy wpadli na pomysł obniżek i zapewne zrobili to dla tej właśnie chwili, abym i ja mogła pozwolić sobie na odrobinę radości. Długo chowałam się w jeansach typu ‘mom fit” chowałam w nich zarówno ciało, jak i umysł. Były bezpieczne i wyglądałam w nich adekwatnie do samopoczucia, czyli byle jak. Teraz, kiedy patrzę na moje zdjęcia z jesieni czy zimy, jestem przerażona. Jak mogłam tak wyglądać? Jak mogłam pozwolić by czynniki zewnętrzne miały na mnie taki wpływ?! No cóż, parami chodzą zarówno szczęścia jak i nieszczęścia a ostatnie lata były dla mnie pasmem niepowodzeń. Ja, która zawsze uważałam, że wszystko zależy ode mnie, że to ja i tylko ja kreuje swoje życie i świat, nagle potrzebowałam innych takich mądrych, którzy mnie pouczali w przekonaniach z którymi żyłam całe życie. Po wielu latach bezkompromisowego życia i wygłaszania takich teorii jak powyżej, musiałam pójść na kompromis z losem we wszystkich aspektach mojego życia. Mówiąc krótko, łatwiej jest wymądrzać się z pełnym brzuchem niż z pustym. To oczywiście duże uproszczenie, ale jeśli fundamentalne kwestie naszego życia leżą i kwiczą, człowiek automatycznie pokornieje i już z większą rezerwą wygłasza swoje złote myśli i tym bardziej ma w dupie sukienki w modne kwiatki.

W pogoni za najlepszą wersją siebie samej, postanowiłam zwolnić tempo poszukiwań i dać sobie czas. Czas na to, by mieć siebie tak bardzo dosyć żeby nie było już miejsca na wymówki. Żadna zmiana nie będzie skuteczna, jeśli nie wynika z głębokiej wiary w jej sens i nie jest podparta bezkompromisową chęcią osiągnięcia celu. Rozwody, utrata pracy, zamknęcie firmy, zdarzenia losowe różnego rodzaju są czymś, co nas wytrącają z równowagi i destabilizują nasze emocje. A wtedy najbardziej chcemy wyjść z tej strefy dyskomfortu i często właśnie wtedy popełniamy błąd. Zamiast dać sobie czas na przeżywanie sytuacji, która nas zastała, zamiast wsłuchać się w siebie, poczekać chwilę, lecimy na łeb na szyję tam, gdzie puszczają fajerwerki. Fajnie, ale na chwilę bo fundamentalna kwestia nadal leży rozbita na miliona kawałków. Wszyscy dookoła mówią żeby myśleć pozytywnie, brać z życia garściami, działać tu i teraz… bla, bla bla… Ja postanowiłam zafundować sobie terapię biadoleniem. W którymś momencie doszłam do wniosku, że nawet tak energiczna osoba jak ja ma prawo mieć gorszy czas wynikający z wielu wichur przez które przeszła. Wszechobecne wykłady tudzież motywujące vlogi na YT głoszące o mocy pozytywnego myślenia jako jedynej drogi do ocalenia i diametralnych zmian w naszym życiu nic mi nie dawały. Dlaczego? Bo mało kto z tych mądrych i światłych YouTouber’ów dawał mi prawo do przeżywania tego co aktualnie było powodem moich smutków i stanów depresyjnych. W którymś momencie stwierdziłam -Fuck it! Mam ochotę być smutna, mam ochotę mieć gdzieś wszystko, mam ochotę przeżywać cały ten huragan w rozciągniętej koszulce, to tak też zrobię! Będę biadolić na sobą tak długo, aż skończą mi się wszystkie łzy a ja spojrzę w lustro i zobaczę dziewczynę, której nie znam.

Świadomie zdecydowałam się na ten drastyczny krok. Zadziałał. Wiedziałam, że zadziała bo podjęłam ten sposób walki świadomie. Dla mnie to była tylko terapia a nie sposób na życie, więc podświadomie czułam, że ta bestia, która we mnie siedzi nie zgodzi się na noszenie jeansów “mom fit” do końca życia. Walkę można toczyć na wiele sposobów i nie ma jednej sprawdzonej metody na wszystkie bolączki naszych babskich serc. Podczas sesji w rzeczowej sukience  po raz pierwszy poczułam, że dziewczyna, którą kiedyś byłam, powoli budzi się do życia. Z każdym pstrykiem aparatu czułam, że wyzwala się bestia, którą uśpiłam kilka lat temu. Poszłam za ciosem, wystawiłam nóżkę z za sukienki, trochę się uśmiechnęłam, trochę poudawałam poważną. Czułam, że sukienkę, którą mam na sobie założyłam w odpowiednim momencie i byłam gotowa na premierę tego duetu. Mimo że nie jest jeszcze idealnie, a ja jeszcze muszę popracować nad wieloma rzeczami, to jednak jest bardziej po stronie ideału niż pogromu mojej duszy.

sukienka: Esprit. Sandałki: Styloskop.pl. Torebka/Nerka: SVS. Okulry: Ray Ban

Zdjęcia: Karolina Chudyba

        

Zapisz się do Newslettera #MissisBoss i bądź na bieżąco ze wszystkimi atrakcjami naszej społeczności !

Co myślisz ?

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

No Comments Yet.