Dziabąg śpi, Piotrek śpi… w domu syf, cisza i spokój. Jestem wykończona a mam jeszcze tyle pracy, że na samą myśl mam ochotę uciec i długo nie wrócić… tak do momentu aż samo się zrobi. Kiedyś opowiadałam mojemu kuzynowi o tym, jak wygląda mój dzień. To było jeszcze za czasów sklepów stacjonarnych Styloskopu i on powiedział mi jedno zdanie – Siostra, ty jesteś trudoholikiem, nawet gdybyś nie musiała i tak byś zasuwała. To słowo, trudoholik idealnie mnie określa. To taka choroba, która mnie napędza, zżera mój mózg od poczucia odpowiedzialności wobec całego świata. Nie potrafię odpuścić, nie potrafię się wyspać, kiedy mam niedokończone sprawy. Myślałam, że to pracoholizm, ale zaraz myślę, wróć… tu nie chodzi o to że nie potrafię przestać pracować, tu chodzi o to, że ja muszę się pochlastać, wymęczyć do stanu wytrzymałości osiągnąć swoje, własnymi rękami i najtrudniejszą z możliwych dróg! I dlatego to jest trudoholizm. Znam wiele dziewczyn, które prowadzą firmy i podziwiam je, kiedy słyszę że jeżdżą na kolejne wakacje, idą na kilkugodzinne spacery z dzieckiem czy spędzają czas w galeriach na zakupach i słysząc to wszystko ja się pytam, ale ja? Tak po prostu wyjeżdżasz? Zostawiasz firmę? A co jeśli wszystko się zawali i Ciebie nie będzie by ratować sytuację? I dotarło do mnie, że niektórzy zakładają firmy po to by nic nie robić, mają jakiś pomysł który chwyta, kasa leci, jest balanga. Broń Boże nie oceniam, wręcz podziwiam. Chciałabym tak móc ale nie umiem. Nie umiem się cieszyć nicnierobieniem.
Siedzę teraz zmęczona jak górnik w kopalni pełna pretensji cholera wie do kogo. Od godziny piątej jestem na nogach. odpowiadam na maile, pakuję zamówienia, zamawiam towar, robię zdjęcia, przeglądam faktury… jednym słowem robię tyle, że nogi wchodzą mi w tyłek. Do tego jest Sati która daje popalić, miewa humorki i chyba zaczyna ząbkować bo wcina piąstkę jakbym ją głodziła od tygodnia. Jestem zmęczona i rozdarta między książką Ewy Chodakowskiej ze zdrowymi przepisami a lodami Haagen Dazs, które kupiłam na kryzysowe sytuacje. Chyba każdą z nas czasami dopada taki stan, kiedy patrząc w lustro masz ochotę strzelić sobie w łeb. Włosy nie takie, cera zmęczona, stopy wołają o pomstę do nieba a krzyż boli tak, że dałabyś się zabić za 15 minut masażu. Dzisiaj mam właśnie taki dzień. Te zdjęcia, które oglądasz poniżej są efektem mojego trudu, wymuszonego zmęczonego pozowania, i jeszcze bardziej wymuszonego ubrania. Kiedy patrzę na siebie na tych zdjęciach widzę zmęczoną dziewczynę, która chciała fajnie wyglądać, ale gdzieś po drodze się zagubiła. Ja, największa optymistka ze szklanką zawsze do połowy pełną przeżywam kryzys. Chcę z powrotem dawną siebie, z talią osy i w szpilkach 12h na dobę. Chcę tę dawną bezkompromisowość, pewność że świat należy do mnie. Chcę nie mieć tego poczucia, że wszyscy mają lepiej ode mnie, chcę mieć gdzieś kolorowe zdjęcia instapanienek, które wkurzają mnie swoim słodkim nicnierobieniem.
Chcę żeby moje sesje zdjęciowe nie były moją terapią, ucieczką do świata z posmakiem dawnej wolności, a znowu stały się frajdą z założenia fajnego ciucha. Teraz stylizacje układam w 10 minut spóźniona na sesję, ale zwariowałabym bez bez tych sesji. Potrzebuję tych ich jak powietrza, to ostatnio jedyna możliwość ubierania się w coś innego niż jeansy, trampki i rozciągnięty T-Shirt… Tak wiem, użalam się nad sobą, taki mam dzień i jednak zjem te lody z lodówki. Chrzanić dietę „od jutra” zacznę na poważnie 🙂 Potem umówię do fryzjera, pójdę na pedix i poczuję się bardziej jak człowiek. Ale póki co, póki wszyscy śpią i cisza trwa, idę nastawić pranie, zmywanie i napiszę kilka kolejnych postów. Tak dla zasady, żeby nie było że kiepski ze mnie trudoholik 🙂
Spodnie, Zara. Bluza #Missisboss w Styloskopie. Szpilki stare jak świat japońskiej marki, której nazwy nie wypowiem a zapisu nie rozczytam. Za aparatem Karolina Chudyba
Co myślisz ?