Marzyłam o wyjeździe ze wszystkich sił. Każdy milimetr mojego ciała wołał “masaaaaaż” a mózg z dnia na dzień coraz głośniej krzyczał “spokóóój” Nigdy wcześniej nie czułam takiej potrzeby ucieczki. Pracuję od dawna na bardzo wysokich obrotach a odkąd urodziła się Sati na jeszcze wyższych. Przyznam wam się do czegoś i mam nadzieję, że dobrze mnie zrozumiecie… kiedy walczyłam o dziecko i pragnęłam je mieć ze wszystkich sił nigdy nie sądziłam, że przyjdzie taki dzień w którym na dźwięk słowa mama zacznę reagować agresją i bezsilnością. Wiedziałam, że macierzyństwo to trudny kawałek chleba, ale zawsze uważałam że mam siły nadprzyrodzone i że mnie ta rola nigdy nie zmęczy. Po półtora roku stwierdzam jednoznacznie, że bycie mamą jest trudniejsze od trudów wszystkich karier świata. Postanowiliśmy z Piotrkiem wyjechać w góry na kilka dni. Nigdy nie byłam w Zakopanem a odkąd zobaczyłam Alpy Francuskie, góry stały się moją ostoją spokoju. Czułam, że tylko w górach osiągnę stan ZEN i w końcu odpocznę. Ruszyliśmy w drogę.
Lubię podróże samochodem, ten rodzaj podróżowania ma w sobie coś z terapii i uspokaja mnie w równym stopniu co dzierganie na drutach. Od kilku lat dziergam jeden i ten sam sweter i jeszcze go nie dokończyłam. Chyba bardziej chodzi o proces niż efekt. Tak samo jak podczas podróży samochodem. Nasza wycieczka była pełna przygód. Najpierw godzinny postój na autostradzie z powodu przewróconej ciężarówki a potem odpadająca krata z przodu auta, która trzymała się na słowo honoru z powodu stłuczki miesiąc wcześniej. Byliśmy jednak tak zdeterminowani by dojechać na miejsce, że nawet gdybyśmy mieli porzucić samochód na poboczu i iść dalej na piechotę, to i tak byśmy doszli do Zakopanego. Dojechaliśmy o trzeciej nad ranem. Usnęłam szybciej niż zdążyłam się rozebrać. Tak głębokim snem spałam ostatni raz jako dziecko a uczucie lekkości o poranku było dowodem na to, że zmęczenie zostawiłam na autostradzie. To niesamowite, jak bardzo potrafi nas zrelaksować już sama myśl o podróży. Byliśmy w połowie drogi kiedy pod wpływem emocji wynikających z naszych rozmów poczułam takie odprężenie i przypływ energii, że nawet zażartowaliśmy z Piotrkem że właściwie to możemy już wracać 😉
O poranku przywitał nas piękny widok w góry. Zrobiliśmy sobie kawę i poszliśmy na taras posłuchać ciszy. To była najbardziej relaksująca kawa jaką piłam w życiu. Plan był prosty. Główną atrakcją tego wyjazdu miał być relaks. Relaks w łóżku, na Krupówkach, w termach, w górach, na Giewoncie, Gubałówce… miejsce było nieistotne. Liczyło się to, na co w danej chwili mieliśmy ochotę. Plan relaksu zrealizowaliśmy w stu procentach. Spędziliśmy cudowny dzień w termach Chochołowskich, byliśmy na Gubałówce i w kinie pod gołym niebem w samym centrum Zakopanego. Jedliśmy bez opamiętania i piliśmy dokładnie tyle samo. Wybulgotałam się w termach za wszystkie czasy. Wróciłam o jakieś dziesięć kilo lżejsza i odczuwałam tę lekkość zupełnie inaczej niż fizyczną utratę wagi. W pewnym momencie coś kliknęło w mojej głowie i wszystkie problemy, sprawy i trudności zaczęłam postrzegać zupełnie inaczej niż przed wyjazdem. Na wszystkie bolączki znalazłam lek, na wszystkie problemy kilka opcji rozwiązań. Po dwóch dniach nie mogłam się doczekać powrotu. Tyle energii nie miałam w sobie od dawna. Tak trzeźwo nie myślałam od kilku lat. Tak zdecydowana na realne zmiany nie byłam gotowa od niepamiętnych czasów. Ostatnie lata były dla mnie bardzo trudne pod wieloma względami a w bitwie o każdy dzień nie było miejsca na długofalowe plany. Chaos zagłusza nasze instynkty, tłamsi nas i ściska za gardło. W chaosie nie myślimy trzeźwo a wtedy popełniamy wiele błędów, obniżamy loty, tracimy priorytety. Przyznaję, ja straciłam z oczu samą siebie. Przestałam się specjalnie starać, często chodziłam zaniedbana, zmęczona i zła na cały świat. W pewnym momencie straciłam całkowicie wiarę w to, że kiedykolwiek odzyskam choć namiastkę dziewczyny którą byłam kiedyś. Na szczęście chaos ma też drugą stronę medalu. To instynkt przetrwania. W moim przypadku to właśnie ów instynkt okazał się być silniejszy. Nie wierzyłam że odzyskam siebie, ale wiedziałam, że jeśli przetrwam tę grę, zyskam zupełnie inną siebie. Teraz rozumiem, że wydarzenia z ostatnich kilku lat były tylko ścieżką mojej transformacji a ja potrzebowałam jedynie kilku dni ciszy i spokoju by dostatecznie to sobie uświadomić.
Po powrocie z gór zapaliłam papierosa na tarasie i pożegnałam się z fajkami. Lubię palić a skoro lubię to palę dużo. Tak jest ze wszystkim. Przez lata wmawiałam sobie że nie jestem uzależniona i mogę rzucić w każdej chwili. Guzik prawda. Kilka razy już poniosłam fiasko na tym polu. Dlaczego? Bo zawsze po kilku tygodniach wydawało mi się, że rzuciłam już na tyle, że tym razem będę kontrolować ilość wypalanych fajek albo, że zapalę tylko do wina dla towarzystwa. Zawsze wracałam do punktu wyjścia. Dlaczego tym razem uważam że to trwałe rzucenie? Wcale tak nie uważam. Postanowiłam nie robić rzeczy, które są dla mnie niedobre. O dziwo nie rzuciłam się w wir realizowania wszystkich postanowień przywiezionych z gór. Tym razem gwoździem programu z listy postanowień będzie rzucenie palenia. Pozostałe postanowienia są w planowaniu Wszak teraz, kiedy ze sprawami życiowymi prawie przybijamy piąteczkę, mogę planować… Zaplanowałam więc się kolejny wyjazd. Tym razem nad morze i w dodatku z dzieckiem. Przyznaję, popełniłam błąd strategiczny. Wyjazd we dwoje powinien się odbyć po wyjeździe we troje ale cóż, człowiek uczy się całe życie 😉 Z Lubiatowa wróciliśmy zmęczeni jak konie po wejściu na Gubałówkę. To był intensywny wyjazd a morze bałtyckie nie zrelaksowało mnie jak bulgotanie term, to jednak przywiozłam z tej wycieczki coś o wiele cenniejszego… To energia na bycie najlepszą mamą jaką potrafię być. Uśmiech Sati na widok morza i jej radość dały mi takiego kopa, że jako rodzic chcę móc dać mojemu dziecku wszystko co najlepsze. Kiedy oglądam video Sati biegnącej po plaży, patrzącej na morze z absolutnym brakiem strachu przed ogromem jej siły, myślę, że jestem głupia dając się moim wewnętrznym lękom. Sprawy, które nas przytłaczają, są często prostsze niż nam się wydaje a my dorośli lubimy komplikować je jeszcze bardziej. Woda była zimna, Sati stała boso na piasku i śmiała się na cały regulator za każdym razem kiedy fala zalewała jej stópki. Nie myślała że się przeziębi, że będzie chora, albo że straci równowagę kiedy jej stopy zakopią się głębiej w piasku. Po prostu stała tam i cieszyła się z chwili i nieświadomie dała swojej mamie najważniejszą lekcję z tych dwóch podróży. Żyj chwilą.
Co myślisz ?