O pewnych sprawach podobno lepiej milczeć. Udawać, że nie ma tematu. Robić dobrą minę do złej gry, żeby nikt się nie dowiedział. Wychowano nas w ramkach “wypada” “nie wypada” Nie rozmawiajmy o bolesnych menstruacjach tylko udawajmy, że jesteśmy z kamienia i tyrajmy jak wół. Nie rozmawiajmy o przemocy tylko wmawiajmy sobie i innym, że uderzył niechcący. Nie rozmawiajmy o bezpłodności bo w kościele będą krzywo patrzeć i broń Boże nie wypowiadajmy na głos słowa In Vitro. Generalnie udawajmy, że jest cacy a nasze kobiece problemy są nieistotne w obliczu poważnych spraw świata. Żyjemy więc przez lata w strachu i krępacji bojąc się pytań. Tych o macierzyństwo, o dziecko i bezpłodność.. Nie mówię o tym, by ogłaszać na megafonie fakt, że mamy wizytę u lekarza, ale o umiejętności rozmawiania o emocjach z tym związanych z innymi kobietami. Tego nam odebrały nasze babki i często nawet nasze mamy. Odebrały nam głos wmawiając nam, że kobiece sprawy należy przeżywać we własnych czterech ścianach. Mówimy głośno o feminizmie ale najczęściej w kontekście równouprawnienia. Sprowadzamy tę niezwykłą kobiecą siłę, w dużym co prawda uproszczeniu ale jednak do wspólnego krojenia kurczaka na obiad. Feminizmem nazywamy puder, którym maskujemy pryszczatą twarz, zamiast leczyć skórę z trądziku. Ale dzisiaj nie o tym. Dzisiaj będę głośno mówić o sprawach, które dotyczą co drugiej kobiecie, którą znam i mnóstwa innych, które do mnie napisały po moim krótkim wpisie na Intagramie. Dzisiaj drogie dziewczyny opowiem wam o mojej wieloletniej walce o dziecko i o trzech nieudanych ciążach. Dzisiaj feminizm ma na imię bezpłodność.
Zawsze chciałam mieć gromadkę dzieci
Kiedy poznałam Piotrka, wiedziałam, że jest facetem mojego życia. Kobieta takie rzeczy wie, czuje pod skórą. Nasza pierwsza randka była do bólu szczera i dość śmieszna. Zabrał mnie do kina na Epokę Lodowcową i był świadkiem mojego histerycznego śmiechu, który dla większości facetów był powodem, by się ze mną więcej nie spotykać. Piotrek co prawda ze wstydu zapadł się pod fotel ale po seansie nie zwiał gdzie pieprz rośnie. Rok po pierwszej randce pobraliśmy się. Nigdy nie mieliśmy wątpliwości, że chcemy mieć razem dzieci. Nie wiedzieliśmy tylko kiedy. Kilka lat spędziliśmy na beztrosce potem podjęliśmy decyzję, odstawiamy zabezpieczenia, czas na dziecko. Jakieś było moje zdziwienie, kiedy zrozumiałam, że mimo moich marnych dwudziestu kilku lat nie zachodzę w ciążę. Postanowiliśmy zacząć badania. Jeden lekarz, drugi lekarz… same farmazony i jeden tekst “próbujcie dalej” Po dwóch, trzech latach prób przyszedł kryzys. Problemem byłam ja, mój organizm. Badania Piotrka były książkowo prawidłowe. Poczucie winy, bezradność, zazdrość, że inne mogą a ja nie, były poza skalą. Nie jestem w stanie słowami opisać poczucia pustki i winy w jakiej żyłam wtedy. Seks był już tylko w jednym celu i tylko w “te dni” żeby trafić na owulacje. Moja głowa wyparła coś takiego jak seks dla przyjemności. Tak bardzo chciałam tego dziecka, że stałam się zgorzkniała, chamska dla innych, nie chciałam z nikim rozmawiać. To był skrajnie trudny okres a ja byłam bardzo nieprzyjemna dla najbliższego otoczenia. Kiedy było już wiadomo, że mam niedrożne jajowody i jedyna opcja to In Vitro, weszłam w to jak w masło. Zaczęły się badania, mnóstwo stresu, leków, stymulacji, zastrzyków, i inne cyrki. Miałam już za sobą laparoskopię jajowodów i rok starań po laparoskopii bez skutku. Niestety ten zabieg obniżył produkcję pęcherzyków do około 20% dla mojej grupy wiekowej, więc musiałam być stymulowana by mój organizm zaczął produkować więcej pęcherzyków. W końcu przyszedł dzień punkcji, pobrano mi sześć pęcherzyków z których udało się zapłodnić cztery. Pierwszy transfer, 15.04.2016 w dniu urodzin mojej siostry. Pojechaliśmy do kliniki pełni nadziei i strachu. Sam zabieg trwał może 10 minut, nawet tego nie pamiętam. Lekarz rzucił żarcikiem typu “Pani wybaczy, że tak bez randki i kwiatów” i przystąpił do zabiegu. Te dwa tygodnie po zabiegu były najgorsze w moim życiu. Czekanie, niewiadoma, doszukiwanie się oznak ciąży, wmawianie sobie, że coś się dzieje w środku. Byłam tak nakręcona, że nawet miałam odruchy wymiotne. Chore! Chore dwa tygodnie na wymyślaniu i doszukiwaniu się oznak ciąży. I pierwsze rozczarowanie. Hcg 40, nie udało się. Płacz, rozpacz, poczucie winy i beznadziejności… co za bzdura, jak mogłam sobie wmówić, że jestem w elitarnej grupie tych, którym udaje się za pierwszym razem?! Zaczęły się pytania od znajomych dalszych i bliższych, rodzina się dopytywała, wszyscy ciągle zadawali pytania a dlaczego? a jak to tak? To co to za lekarz, który nie wie dlaczego się nie udało? A gdzie do tego szarlatana chodzisz? A co teraz? A kto ponosi za to odpowiedzialność? A czy ten lekarz zdaje sobie sprawę przez co ty przechodzisz? No dobra, no to co teraz będziecie robić ?Próbujecie dalej? A ile na to poszło? Naprawdę chcesz dalej wydawać tyle kasy nie mając pewności, że się uda? To tylko część natarczywych pytań z którymi musiałam się zmierzyć… Najbardziej bolały mnie troskliwe teksty cioć i innych babć o tym, że mam się pośpieszyć i “coś z tym zrobić” bo czas gra na moją niekorzyść. Rozumiesz to? Ja mam coś z tym zrobić! Kurwa mać! Ale co? Pytam się do cholery co mam zrobić? Powiedz mi mądra ciociu, babciu, powiedz mi co takiego mam robić, czego jeszcze nie zrobiłam?! Ludzie kompletnie nie mają taktu! wydaje im się, że jeśli są z tobą blisko, mogą ci powiedzieć wszystko. Otóż do cholery nie! Kobieta, która przechodzi przez coś takiego nie potrzebuje pouczania, nie potrzebuje pytań, nie chcę się tłumaczyć z tego co robi a czego nie. Wiesz czego potrzebuje? Byś milczała i dała jej samej się otworzyć i ewentualnie wypłakać. Niestety wiele osób niesłusznie uważa, że skoro już dzielisz się swoimi przeżyciami to oczekujesz porady. Otóż nie, dzieląc się z najintymniejszych przeżyć, po prostu chcemy wypowiedzieć pewne emocje na głos bez słuchania pouczających wykładów o tym, że czyjaś znajoma też nie zachodziła ale jak zaczęła pić ziółka o tajemniczym składzie od znachora spod koziej dupy, to za trzy miesiące z brzuchem chodziła. Czasami trzeba po prostu milczeć, ewentualnie nie pouczać.
Próba numer dwa
Żeby uniknąć niepotrzebnych pytań i być zmuszona do tłumaczenia się z tego, czemu znowu się nie udało, nikomu nie powiedzieliśmy o kolejnym terminie transferu. Wiedziała o tym tylko moja mama. To był dzień wagarowicza, pierwszego czerwca, lekko spóźnieni dojechaliśmy do lekarza. Taksówka się spóźniła więc już na dzień dobry podniosło mi się ciśnienie ale zagryzłam zęby i przysięgłam, że nie pozwolę by coś takiego zrobiło armagedon z moich emocji. Trudno, spóźnię się 15 minut. Jak lekarz pokręci nosem, to nie zarobi i wrócę do domu. Postanowiłam, że tym razem nie pozwolę by poboczne pierdoły miały wpływ na moje samopoczucie. Wyszła ze mnie egoistka, usiadła obok i szepnęła mi do ucha – Rób tak jak chcesz i kiedy chcesz. Nawet jeśli z powodu spóźnienia lekarz odmówi zabiegu to trudno, nie tym razem, to kiedy indziej. (Musisz wiedzieć, że w przypadku tego zabiegu nie możesz tak po prostu się spóźnić. W klinice czeka długa kolejka dziewczyn sikających w majtki w oczekiwaniu na swoją godzinę transferu więc każda minuta mojego opoźnienia, opóźnia również ich zabiegi i zmniejsza szanse na powodzenie tych zabiegów) Wyłączyłam telefon, nie chciałam z nikim rozmawiać niczego załatwiać w ostatniej chwili jak to zwykłam robić. Po prostu, te dwie godziny z grubsza licząc są tylko dla mnie, dla moich emocji, wyciszenia i spokoju. Sam zabieg przebiegł dość sprawnie i tym razem bez lekarskiego suchara. Głowa miała odpowiednie nastawienie, byłam gotowa zarówno na porażkę jak i na powodzenie. Jadąc do kliniki po raz pierwszy od dłuższego czasu poczułam, że jestem gotowa przyjąć wszystko co wszechświat mi da. Wróciliśmy do domu specjalnie ze sobą nie rozmawiając, jakby rozmowa miała zapeszyć powodzenie akcji. Przysięgłam sobie, że te dwa tygodnie do testu hcg spędzę na pracy, którą odkładałam od dłuższego czasu. Na szczęście praca przed komputerem a ja miałam leżeć, siedzieć i ewentualnie klepać palcami w klawiaturę. Pamiętam, że weszłam na facebooka i jako pierwszy wyświetlił się post Filipa Chajzera o zbiórce pieniędzy, o ile pamiętam na spływ po Wiśle dla dzieci z domu dziecka. Wpłaciłam pieniądze i ze łzami w oczach wyrzuciłam z siebie wszystkie wąty, jakie miałam do Boga. Wypomniałam mu że karmiłam dzieci w Indiach i zafundowałam pompę wodną w zapomnianej przez Niego wiosce. Wyrzuciłam mu wszystkie razy, kiedy odwiedzałam szpital dla dzieci chorych na AIDS i pokazywałam im jak działa aparat fotograficzny i uczyłam ich angielskiego. Wyliczyłam kilogramy bananów i jabłek oraz worki ryżu, które kupiłam dla dzieci zapomnianych przez świat… Byłam na niego wściekła że tak dotkliwie mnie doświadcza za całą moją dobroć. Cham i prostak wyszedł ze mnie. Tak, wypomniałam mu, że robiłam jego robotę tutaj na ziemi, kiedy On bujał w obłokach kościelnych zabobonów. Kiedy jego “świta” w czarnych sukniach zamiast karmić głodne dzieci, z ambony wygłasza farmazony o tym, że moje In Vitro to grzech! Grzechów mam na sumieniu kilka, ale In Vitro z pewnością nie jest jednym z nich.
Trochę to trwało zanim się uspokoiłam. Wzięłam się do roboty, w tydzień postawiłam swój nowy sklep, zrobiłam grafiki, opisy produktów, pracowałam dzień i noc. Skupiłam uwagę na innych sprawach, starałam się nie myśleć ani o dziecku, ani o tym co los przyniesie. 13 czerwca zrobiłam beta hcg i wyszło 2700 zadzwoniłam do lekarza z informacją a on na to “Nic tylko pogratulować ciąży” Nie wiedziałam co ze sobą zrobić, Piotrek był w pracy zadzwoniłam z nowiną a on biedny, żeby mnie chronić powiedział tylko – Kotku, ale z radością poczekajmy do wizyty u lekarza. Przeszliśmy tak trudną drogę, że baliśmy się radości. Pojechaliśmy na pierwszą wizytę i w końcu zobaczyliśmy naszą fasolkę na monitorze, dopiero wtedy odważyliśmy się na prawdziwą szczerą radość. Nigdy nie zapomnę tej mieszanki uczuć, tego miksu radości, niedowierzania, wdzięczności i strachu. Sama nie wiem czy popłakałam się wtedy z radości czy dlatego, że w końcu puściły wszystkie emocje, które schowałam głęboko przed sobą i światem. Każdy dzień ciąży z Sati był piękny, dużo pracowałam ale miałam też dużo energii. Jakby wstąpiła we mnie jakaś nadprzyrodzona siła. Moje życie nabrało zupełnie innego tempa, zdystansowałam się do wielu spraw. Zawsze byłam wolna w duchu, ale pojawienie się Sati paradoksalnie podwoiło moje poczucie wolności. Poczułam, że już nic nie muszę a jednocześnie mogę więcej niż kiedykolwiek.
Na autostradzie po dziecko
Najtrudniejsze było dla mnie życie w poczuciu jałowości… poczucie bycia połową kobiety, trefnym egzemplarzem, zepsutą sztuką, którą wyrzuca się z taśmy produkcyjnej. Adopcja? Nie wykluczałam, ale specjalnie też o tym nie myślałam bo bardzo wierzę w możliwości nowoczesnej medycyny i korzyści jakie dają nam kolejne odkrycia badaczy. Od grudnia tego roku do marca zaszłam w ciążę dwa razy. W grudniu była to ciąża pozamaciczna i wycięto mój lewy jajowód a w marcu poroniłam w szóstym tygodniu. Długo rozważałam, czy dzielić się tą informacją z Wami, moimi obserwatorkami bo jak pisałam wcześniej byłam wychowana w ramach “wypada” “nie wypada” ale postanowiłam to zrobić. Mój post na Instagramie spowodował lawinę wiadomości, jedna z Was nawet pisała do mnie będąc w szpitalu z ciążą pozamaciczną. Ileż ja się naczytałam historii… i wiecie co było dla mnie porażające? To, że wszystkie dziewczyny (tak jak ja) były absolutnie przekonane, że to co je spotyka to kara za coś. Że tylko one mają takie problemy a wszystkie koleżanki dookoła zachodzą nawet jeśli tego nie chcą. Odniosłam wrażenie, że większość z nas żyje w poczuciu winy za uprawianie seksu bo gdyby tego nie robiły wcześniej to może teraz nie miałyby tych wszystkich problemów. Powiem wam coś, mamy prawo do seksu i przyjemności, mamy prawo do decydowania o własnym ciele, mamy prawo do posiadania dzieci tych poczętych w sposób naturalny jak i tych poczętych metodą In Vitro lub adoptowanych, jak również świadomej rezygnacji z macierzyństwa. Mamy prawo do badań lekarskich i prawo do zadawania pytań lekarzom. Mamy prawo do ludzkiego traktowania podczas ciąży, do znieczulenia i cesarskiego cięcia i mamy prawo do In Vitro.
Akcja Moralizacja
I dla jasności, mojemu Bogowi nie kłóci się postęp medycyny z duchowością bo temu, kto ten postęp tworzy, również On w swojej ogromnej miłości obdarzył determinacją, siłą i pasją byśmy mogli cieszyć się zdrowiem dzięki jego odkryciom. Mój Bóg nie karze za seks, za aborcje czy In Vitro. Jeśli Twój tak robi, dawaj na moją stronę 😉 On daje mi wybór, który ma swoją cenę a którą ja świadomie wrzucam na listę należności. Mój Bóg jest miłością, zrozumieniem i wybaczeniem. Mój Bóg dał mi wolną wolę a więc jest świadomy, że czasami postąpię głupio i nierozważnie. W końcu jestem tylko człowiekiem a przecież nawet On sam nie jest w stanie rozwiązać wszystkich problemów tego parszywego świata. Ludzkie zdrowie to chyba jedyny aspekt życia w którym uważam, że środki nie są istotne a liczy się cel. Nie mówię o tym, by zabić i zabrać komuś serce dla umierającego ojca. Bardziej mam na myśli to, by nie odrzucać serca z ciała, z którego już życie odeszło.
Jest taki film “Kaznodzieja z karabinem” film oparty na faktach o dzieciach w Afryce, które są porywane i szkolone na żołnierzy. Każdy kto widział ten film, zapewne zapamiętał ostatnie zdanie. Więc jeśli zechcesz mnie umoralniać w sprawie In Vitro, odpowiem Ci właśnie tym zdaniem z filmu:
– Gdyby porwano Twoje dziecko, bito je, torturowano i odurzono narkotykami. Gwałcono a następnie dawano mu karabin i kazano strzelać i zabijać. I gdyby był na świecie jeden jedyny człowiek, który może Twoje dziecko sprowadzić do domu… Czy obchodziłoby Cię to, jak ja to zrobię?
Pauli
maj 31, 2019Wzruszyłam się. Może to i oklepane ale naprawde siła jest kobietą. Jesteśmy ‚fajterkami’ i potrafimy znieść niewyobrazalnie wiele…
Na końcu oglądam takie słodkie zdjęcia jak powyżej i bez opisanej historii nigdy bym nie domyśliła się jakie trudne doświadczenia stoją za ta radością. Dobrze, że to powiedziałaś??